Baby Driver [recenzja] [audiorecenzja]
By
Unknown
On
15:04
In
zagraniczne
Z
filmami, takimi jak ten, mam zawsze ogromny problem. Zaczyna on się
jeszcze przed dniem pojawienia się tytułu na wielkim ekranie. Jest
to produkcja, o której było głośniej na tygodnie przed dniem
premiery, niż tuż po niej. Wynika to, w głównej mierze z
zachwytów krytyków, którzy mieli możliwość obejrzeć
przed premierę. Hype był przeogromny. Patrząc zupełnie z boku
można by odnieść wrażenie, że obsada wypchana jest gwiazdami,
albo że jest to kontynuacja jakiegoś hitu, bądź ekranizacja
bestsellera czy uwielbianego komiksu. W przypadku „Baby Driver” (
2017 r. / reż. Edgar Wright) ani jedna rzecz z tej krótkiej listy
nie występuje. Oczywiście gwiazdy są (Kevin Spacey, Jamie Foxx),
ale nie jest to oszałamiająca ilość w porównaniu do większości
hollywoodzkich filmów. O co więc chodzi? Postanowiliśmy przekonać
się na własnej skórze czy faktycznie dostaniemy film ponadczasowy,
po którym będę zbierał szczękę z podłogi, czy raczej jest to PRowy majstersztyk wyciągający do kina nieświadomych ludzi.
Audiorecenzja, dla tych którzy wolą posłuchać!
Ona: Poszłam na to, bo chciałeś od momentu obejrzenia pierwszego zwiastunu. Taki mamy układ – poszerzamy horyzonty filmowe itp. itd. Ale szczerze? Szczerze to nie byłam przekonana ani na moment, że będzie to wiekopomne, ponadczasowe dzieło.
Tytułowy
Baby (Ansel Elgort) to specyficzny młodzieniec. Z pozoru jest
nieróżniącym się niczym od innych chłopaków, zamkniętym w
sobie introwertykiem, opiekującym się schorowanym, przybranym ojcem
Joe.
Ona: Wręcz odwrotnie! Od pierwszych scen Baby (B-A-B-Y) to chodzący ewenement i niczym zjawisko w słuchawkach przetacza się przez ulice.
Jednak
kiedy zaczyna dzwonić telefon, Baby musi stawić się u Doctora
(Kevin Spacey) i wykonać kurs samochodem. Nie chodzi o byle jaki
kurs, ponieważ Baby nie ma sobie równych za kierownicą,
prowadzenie najszybszych sportowych aut przychodzi mu z łatwością
jak przeciętnemu człowiekowi zaparzenie herbaty. Niby można sobie
zrobić krzywdę, ale pewna ręka i koncentracja nie pozwoli na
choćby oparzenie/zadrapanie – w zależności czy parzymy
wspomnianą herbatę, czy gnamy po zatłoczonych ulicach
amerykańskiego miasta.
W
kolejnych misjach od Doctora poznaje nowych oprychów, którym pomaga
ulotnić się z łupami. Spokojnemu chłopakowi nie odpowiada do
końca kryminalny światek, zwłaszcza że poznał dziewczynę swoich
marzeń – uroczą Deborę (Lily James). Poza szybką jazdą i Debby
nasz bohater ma jeszcze jedną, być może najważniejszą miłość
– muzykę, która towarzyszy mu od dziecka niemal w każdej chwili
życia.
Obejrzałem
film i zgłupiałem jeszcze bardziej. Czy był to film zły? Co to to
nie! Czy mnie zachwycił? Niestety, nie będę o nim rozmyślał
przez najbliższych kilka dni. Jakie mam zatem odczucia? Wyszedłem
ze świadomością, że obejrzałem jeden z najlepszych filmów akcji
tego roku. Jednak to za mało, abym rozpływał się nad całością
jedynie w superlatywach.
Ona: Widząc na jednym z portali społecznościowych, że znajoma wybiera się na „Baby Driver” od razu podesłałam jej kwintesencje, w moim odczuciu, tejże produkcji pisząc „można dostać bólu głowy od tych wszystkich stłuczek i pościgów”. W rzeczywistości właśnie tak jest. Kino akcji w pełnej krasie, przy czym opiewa zdecydowanie w zbyt dużą ilość pojechanych scen.
Zacznę
może od zalet – ścieżka dźwiękowa zwalała z nóg! Nie jestem
w stanie tego zbadać, ale miałem odczucie, że muzyka rozbrzmiewa
przez jakieś 90% filmu!
Ona: Albo 98%… Milknie, co najwyżej wtedy, gdy przemawia Spacey (swoją drogą czy tylko mi nasuwa się w tym przypadku skojarzenie jego postaci z tą z filmu „21”? profesorek wykorzystuje na kasę innych, samemu nie biorąc udziału w akcji, będąc tylko zapleczem pomysłowym? Cóż, była to swoista kontynuacja postaci z „21”, które to musimy sobie przypomnieć). Muzyki był przesyt i nawet gdy fizycznie nie leciała właśnie z głośników kinowych to echem odbijała się w myślach. Kawał dobrej muzyki. Nic do zarzucenia. Nawet łącząc ją z podrygami na ekranie w wykonaniu Baby.
I
to nie byle jaka muzyka, ponieważ długimi momentami gibałem się
na kinowym fotelu w rytm dźwięków. Bez wątpienia dzięki muzyce
film wyróżnia się na tle innych. Za co jeszcze pochwalę? Ciekawa
postać Baby. Pędzimy przez cały film po autostradzie jego uczuć i
emocji.
Ona: Uciekając wraz z nim, nie tylko z napadów. W końcu na motywie ucieczki, czasem zupełnie bezmyślnej i irracjonalnej, bazuje cała fabuła.
Skręcamy
raz po raz poznając jego marzenia i powody decyzji jakimi się
kieruje. Inni bohaterowie też nie byli czarno-biali. Reżyser starał
się pokazać w każdym drugą, często lepszą stronę. Wszystkie
postaci były złożone, a taki zabieg w filmach bardzo lubię.
Kończąc zalety nie mogę pominąć akcji i jej tempa! Rozumiem
zamysł, akcja była taka jak jazda głównego bohatera – pędziła
z zawrotną prędkością. I tutaj plusy łączą się z minusami, no
bo nie było szans, żeby się nudzić choć przez sekundę, ale z
drugiej strony mogło się zakręcić w głowie. Nie chcę wyjść na
marudę, lecz momentami chciałem wcisnąć pauzę i zrobić przerwę.
Z jednej strony kawał świetnej rozrywki, a z drugiej… zmęczenie.
Byłem zmęczony tymi ciągłymi pościgami, stłuczkami i wieczną
ucieczką. Choć podkreślam, że realizacja bardzo dobra, jednak co
za dużo to nie zdrowo. Nawet w filmach akcji.
Ona: Minusy tak? Rozczarował mnie Spacey, którego uwielbiam. Po prawdzie trochę to nie jego wina, że pasując idealnie do konkretnego typu charakteru zwykle grywa „tych złych”. Jednakże sposób tej gry to już jak najbardziej jego zadanie, a w przypadku „Baby Driver” gra aktorska Spaceya była kalką wielu jego poprzednich ról. Nie bez powodu produkcja przypomniała mi „21”, ale również serial „House of Cards” - wszędzie podobna mimika (chciałoby się rzec „mimika twarzy” ale po seansie Volta, zatrzymam się na mimice…), gesty, charakter, postawa, nawet teksty!
Szybka
jazda z dobrą muzyką będzie odpowiadać każdemu, jednak czuję
się trochę oszukany, gdyż sądziłem, że dostanę hit, który
zapamiętam na długo, a to był tylko (lub aż) film wart
poświęconego czasu.
Ona: Dziwne, Mój Drogi, że nie wspomniałeś o Jamie Foxx. Dodam tylko swoje trzy słowa na koniec – socjopata w najlepszym wydaniu, strach się go bać nawet przez ekran. Niezwykle ograna postać, zupełny wariat. I like that! Przyćmił innych, w tym głównych bohaterów, którzy byli niestety lekko krzywi i powiało amatorszczyzną. Film zdecydowanie nie trafił na półkę moich ulubionych i z trudem będzie mnie przekonać, bym poświęciła swój czas na niego ponownie. Miał zadatki na COŚ, a skończyło się na jednorazówce. Obejrzeć i biorąc tabletkę na ból głowy po, zapomnieć o nim.
średnia ocen 6,9
czyli... dobre kino!