Enter your keyword

poniedziałek, 29 maja 2017

Zwyczajna dziewczyna [recenzja]

By On 18:49
Pomyślałam sobie co z tego, że brytyjska, komedia to komedia i zabrałam swojego mężczyznę na film „Zwyczajna dziewczyna”. Nie pamiętając kiedy ostatnio byliśmy na czymś luźniejszym (nie amerykańskim gniocie) w kinie, ucieszyłam się na to wyjście. Ba (!) miałam wysokie oczekiwania i już rozcierałam policzki, tak na zaś żeby mi od śmiechu nie weszły zakwasy.
ON: Ach gdyby tylko zapaliła nam się w głowie lampka ostrzegawcza... Choćby z tak błahego powodu - premiera w Polsce ponad pół roku po światowej oraz… niemal całkowita cisza o samym filmie. Do kina szedłem w ciemno, myląc nawet nazwę, gdyż byłem pewien że produkcja nosi tytuł „Zwykła dziewczyna”
Szczególnie, że mam w zwyczaju zapoznawać się wcześniej z internetowymi komentarzami, a w tym przypadku wielokrotnie padały takie sformułowania jak ironiczny humor i lekkie kino rozrywkowe. To dla mnie! Tymczasem od pierwszych minut seansu wiedziałam, że ironiczne to były komentarze i że ironicznie to ktoś mnie okrutnie oszukał wciskając ten film w ciasne ramy gatunkowe komedii. Współodczuwali to chyba wszyscy dookoła oraz grobowa cisza, która rozsiadła się wśród nas – ona jedyna w komforcie wysiedziała do końca. Jesteśmy Kochanie zdani na ciężkie filmy- z własnej i wbrew swojej woli i wiedzy. Zwyczajna dziewczyna jest niewątpliwie filmem ciężkim i to nie tylko humorystycznie, ale także fabularnie.
ON: Jedyne, w co można było wpaść podczas seansu to konsternacja. Miała być komedia, a sądzę że wiele osób zastanawiało się czy nie pomylili sali kinowej. Nazwanie tej brytyjskiej produkcji komedią jest pomyłką tego samego kalibru, co pomylenie odwagi z odważnikiem.
Druga Wojna Światowa, Wielka Brytania. Catrin (Gemma Arterton) to początkująca scenarzystka, która cudem dostaje swoje pierwsze zlecenie w branży filmowej. Choć cud to może nie najlepsze określenie sytuacji, gdy wszyscy mężczyźni zdolni do pracy wcieleni zostali do wojska. Etaty świecą pustkami, a na wpół propagandowe na wpół instruktażowe filmy same się ani nie nakręcą, ani nie napiszą. Catrin przypada rola tej od gadki szmatki czyli kobiecych dialogów. Pisze więc to i owo, tu i ówdzie osiągając jako taki sukces na przekór męskiemu przekonaniu, że bohaterem każdej akcji jest i musi być mężczyzna. Wszystko to w okolicznościach średnio sprzyjających zarówno jeżeli chodzi o sytuację polityczną – wojna, jak i uczuciową – zdrada ukochanego „męża”.
ON: Napisałaś to w sposób jakby film zawierał w sobie jakąś głębszą fabułę?! Myślę, że tym opisem wycisnęłaś z niego więcej niż reżyser na ekranie…
To nie jest komedia, to dramat – i nie mówię tylko o gatunku. Bohaterka bez wyrazu robi swoje i to w nie do końca jasnym celu. Jest mężatką, za chwilę już nią nie jest – przełyka wszystko bezboleśnie i bez najmniejszego zawahania, zastanowienia… Niczego nie wyjaśniono, nie opowiedziano, oderwano tym wątkom tylko głowy i kazano chodzić.
ON: Komediodramat to byłoby nawet określenie na wyrost. Dramat pełną gębą. Jedyną rzeczą jaka była gorsza od obejrzanego filmu, była gra aktorska głównej bohaterki. Nie potrafię pojąć jak w tych czasach, przy takich nakładach finansowych na film, główną rolę może położyć tak drętwa aktorka. Z drugiej strony dopasowała się do poziomu fabuły.
Każda scena ascetycznie odcięta od całości, a gdy już masz nadzieje że chociaż romans rozedrze ten film i Twoje serce – trach! Koniec. Kropka. W tle Bill Nighy jako ekscentryczny, starszy już aktor, który przez pół filmu nie chce zagrać wuja pijaczyny, a przez drugie pół świetnie się w tym zadaniu odnajduje pouczając innych, kiepskich współtowarzyszy. Ratuje niejako choć te sceny, w których bierze udział. Niejako bo gdy wszystko wokół to dno, niewiele zdziałasz.
ON: Bill Nighy zagrał na najwyższym poziomie! Być może dzięki niemu nie chciałem wyjść z seansu przed końcem. Poza nim 3-4 ciekawe postaci występujące w tle opowieści. Między innymi Sam Claflin, Paul Ritter, czy Jake Lacy. Nie były to wybitne role, ale warto odnotować, że co najmniej przyzwoite.

Zwyczajna dziewczyna to jakby film w filmie, rzadka forma przekazu. Może dlatego tak rzadko spotykana bo trudna i nie każdy ma odwagę się za nią zabrać. Niejako kręci się wtedy dwa filmy – jakby jeden to było za mało. W tej produkcji ledwo o jednym może być mowa… Humor? Brakuję tutaj nawet dość wyrafinowanego i ciężkiego do wyłapania brytyjskiego poczucia humoru. Sceny, które śmiesznymi miały być, były żałosnymi, a cała reszta za to bez iskry, bez fabuły i bez znaczenia. Jedna mina głównej bohaterki przez cały film. Wątek bez wątku. Sceny jak krew z nosa… Męczarnia. Do teraz nie wiem jaki ukryty sens miała ta pozycja, ale wiem jedno, że był tak głęboko ukryty, że głębiej to już byłoby na wylot. Przykre zakończenie nadziei na śmiech.

średnia ocen 2,6
czyli... w ostateczności


niedziela, 28 maja 2017

FILMowe must watch - 5 filmów dla NIEJ i dla NIEGO [zestawienie]

By On 20:21
Z okazji naszego pięćdziesiątego wpisu
Ona: Ale zleciało!!!! 💙 
na blogu przygotowaliśmy dla Was coś wyjątkowego. Tym razem będą to dwa rankingi filmów. Przygotowaliśmy osobne listy bez żadnych dygresji! Całkowicie niezależne od siebie.
Ona: Choć kusiło, aby skomentować...
Ona przygotowała 5 filmów trafiających w gust Pań, a On ranking 5 filmów, które spodobają się Panom. Oba zestawienia opierają się na filmach, które już opisaliśmy. 
Ona: Jeżeli któryś Was zainteresuje, wystarczy kliknąć, a magiczny system przeniesie Was do recenzji! Takie to proste.
Tak więc przyjemnej lektury!



FILMowe must watch DLA PANÓW
FILMowe must watch DLA PAŃ

1

Przełęcz Ocalonych (klik!)


Na szczycie mojej listy znajduje się film "Przełęcz Ocalonych". Jest to wyjątkowy film o losie amerykańskich żołnierzy na azjatyckim froncie II WŚ. Opowiada on prawdziwą historię Desmonda Dossa. Film opowiada o odwadze oraz gotowości do największych poświęceń, byle żyć zgodnie ze swymi przekonaniami. Do tego okrutny obraz wojny wbija się w pamięć i daje do myślenia. Wart obejrzenia przez każdego faceta!

1

Jutro będziemy szczęśliwi (klik!)



Zdecydowanie mocna pozycja o miłości bezwarunkowej, pokonującej wszelkie trudności. Trochę na kształt kina familijnego, komedii, może komediodramatu, ale z wyraźniej zarysowanymi wątkami humorystycznymi. Dodatkowo zupełnie uroczo przedstawiona relacja tata-córka, a jest to coś na co my kobiety lubimy patrzeć. Trochę wyciskacz łez.

2

Dziewczyna z tatuażem (klik!)



Jest to mroczny kryminał mistrza tego gatunku Davida Finchera. Jeden z najbardziej klimatycznych thrillerów jakie widziałem. Mocny, wbijający w fotel i trzymający w napięciu do ostatniej sceny. "Dziewczyna z tatuażem" to gwarancja świetnie spędzonego czasu podczas seansu!

2

Ukryte Piękno (klik!)


Sentymentalny wyciskacz łez. Brak w nim wartkiej akcji, scenariusz opiera się na trudnych relacjach ludzkich, bólu i odnajdywaniu siebie. Jak odnaleźć siebie i innych na ścieżce prowadzącej donikąd? Jak podnieść się z dna po utracie... Idealna opcja na seans z przyjaciółkami, toną popcornu i kilkoma opakowaniami chusteczek.

3

Split (klik!)


Mocny thriller psychologiczny, gdzie napięcie unosi się w powietrzu przez cały seans. Niezrównoważony psychicznie mężczyzna porywa trzy nastolatki. Dramat porwanych jak i samego porywacza, który walczy ze swoimi mnogimi osobowościami kryjącymi się w jego głowie. Szokująca i dla wielu kontrowersyjna końcówka dodaje filmowi "Split" niezapomnianego klimatu.

3

Sprzymierzeni (klik!)


Miłość w okowach wojny i szpiegostwa. Walka o rodzinę, uczucie i namiętność wśród bomb i wszechogarniającej podejrzliwości. Wszystko, co rozczula, przejmuje i urzeka kobiece serca, a na dodatek Brad Pitt szalejący z miłości pośrodku pustyni... Brać i się nie zastanawiać drogie Panie.

4

Gold (klik!)


Film który przypadnie do gusty chyba jedynie facetom. Opowiada on o niezbyt przystojnym, nieokrzesanym mężczyźnie, który jest w stanie poświęcić wszystko by spełnić swój cel. "Gold" opowiada o męskich marzeniach, wielkiej dumie, rozdmuchanym ego. Jestem pewien, że ze wszystkich wad i zalet głównego bohatera, każdy z nas mógłby dopasować coś do siebie. Na pewno nie jest to arcydzieło, ale warto obejrzeć chociaż raz.

4

Sztuka Kochania – Historia Michaliny Wisłockiej (klik!)



Historia prosta, na miłe, niewymagające popołudnie. Z drugą połówką, bo porusza ważne dla par aspekty orgazmu oraz wagi życia intymnego w udanym związku. Może kogoś to skłoni to szczerej rozmowy z partnerem – kto wie? Jeżeli Twój facet nie chce tego z Tobą obejrzeć – obejrzyj sama. Koniecznie.

5

Wyklęty (klik!)


Na końcu mojej listy, ale na pewno nie najgorszy. Film "Wyklęty" to z pewnością dla wielu produkcja niewygodna. Abstrahując jednak od współczesnej polityki, opowiada on ważną historię jednego z przedstawicieli polskiego podziemia antykomunistycznego. Tytułowy bohater był częścią grupy wspaniałych mężczyzn, których historię powinien znać każdy Polak. Pozycja obowiązkowa dla szanujących naszą historię i polskich bohaterów.

5

Piękna i Bestia (klik!)


Miłe wspomnienie z dzieciństwa, gdy każda z nas chciała być księżniczką i ubóstwiała bajki Disneya. Nieśmiertelna historia Belli w odświeżonym wydaniu. Sentymentalna podróż wraz z urzekającymi piosenkami, pełna pozytywnej energii, magii kolorów i akcji.

Dodatkowo pozycje Ukryte Piękno, Dziewczyna z Tatuażem, Split, Sprzymierzeni dostępne są w opcji wypożyczenia, bez abonamentu i w świetnej jakości na stronie Chili.tv

sobota, 27 maja 2017

Wielki Mur [recenzja]

By On 23:05




Matt Damon to wyznacznik wysokiego poziomu kunsztu sztuki aktorskiej. Przynajmniej tak się ogólnie przyjęło, a podejrzewam, że zawdzięcza to takim filmowym pozycjom jak seria Bourne, seria Ocean's i świeżutki jeszcze Marsjanin. Wyższa półka gwiazd Hollywood, rozpoznawalna twarz, milionowe gaże. Jednakże od pewnego czasu grywa w mniej kultowych produkcjach, nie podnosząc ich poziomu swoją osobą.
ON: Jednak ja, co by to nie było, zawsze lubię graną przez niego postać. Nawet jeśli film ma braki to Damon jest żywym dowodem na to, że tylko jeden aktor potrafi podnieść ocenę danego filmu.
Sama już nie wiem czy to wina wieku (46 l.) – choć wątpię, czy trefnych wyborów samego Damona… „Wielki Mur” (ang. The Geat Wall/ 2016 / reż. Yimou Zhang) to jeden z filmów, które stoją na pograniczu – gdzieś pomiędzy Marsjaninem, a Władcami Umysłów czy Kupiliśmy zoo. Tak jak lubię oglądać Matta na ekranie tak z dzisiejszą recenzją mam kłopot.
ON: Akurat sam Damon nie zagrał źle. Jedynym problemem była niedopracowana fabuła wokół jego postaci. Myślę, że wycisnął maksimum z tego, co dostał do zagrania.
Chcąc być obiektywną na tyle na ile pozwala mi na to forma tekstu powinnam odradzić Wam seans, ale… czasem warto poszukać pozytywów.
William (Matt Damon) i Tovar (Pedro Pascal) to rzezimieszki i najemnicy. Przemierzają połacie terenów głównie w celach zarobkowych i nie są to zajęcia powszechnie uznawane za chwalebne. Do Chin trafiają za sprawą black powder czyli czarnego prochu mówiąc po naszemu. Mityczny środek wybuchowy ma dla nich wielki potencjał finansowy i jest jednocześnie celem samym w sobie. Gonieni przez miejscowe, górskie plemiona, które nie kryją się ze swoimi złymi zamiarami natrafiają na Wielki Chiński Mur. Rzecz jasna ciężko na niego nie natrafić…
ON: Oni jednak co ciekawe, jak na takich obieżyświatów i łowców plotek wszelakich nie słyszeli o samym Wielkim Murze…
Oczywiście nim tam docierają, reżyser serwuje widzom małą zapowiedź tego przed czym ów murek chroni wielką chińską cywilizację. Jest tam bowiem ze szczególnego, czterołapnego i zielonego powodu. Na nieszczęście Williama i Tovara Bezimienny Zakon – mający swoją siedzibę na murze, przygotowuje się właśnie do kolejnej walki z przybyłym z kosmosu wrogiem. Owym zielonym powodem. Tao Tie – bezwzględne istoty, przybywają raz na sześćdziesiąt lat, aby poprzez pożarcie wszystkiego, co się rusza akurat w zasięgu ich wzroku, przypomnieć światu, że chciwość jest zła, a za błędy innych płacą zwykle niewinni i otumanieni.
Przygotowując się do seansu Wielkiego Muru należy mieć świadomość, że jest to produkcja chińsko-amerykańska stąd przez większość czasu będziemy mieć do czynienia z chińskimi dialogami. Nie każdemu to odpowiada – mi przykładowo trochę mieszało w głowie, nie mogłam się skupić. Wyjątkowo lepszą opcją w tym przypadku, jak dla mnie, byłby lektor. Nie mniej jednak chińska obsada, język i cała otoczka uwiarygadniały zamysł fabuły, a fabuła oparta jest na osadzonym w kulturze motywie Tao Tie czyli „pożeraczy”.

ON: Chiny po raz kolejny miały ambicje zrobić światowy hit kinowy. Wykorzystali znane twarze z Hollywood, swoje mitologiczne legendy oraz wielomilionowy budżet by zachwycić widzów. Niestety okazało się, że ten chiński film, podobnie jak wiele chińskich produktów jest niskiej jakości..
Bez skutku szukałam w czeluściach Internetu bardziej rozbudowanego artykułu na ten temat znajdując jedynie wzmianki. Nie wiem, czy koncepcja obrony muru i jego przeznaczenia jest jednie fikcją reżysera czy została zaczerpnięta z mitów. Dużym plusem byłaby opcja druga, ale nie jest to nigdzie potwierdzone – nigdzie w zrozumiałym dla mnie języku.
ON: Nie ukrywam, że jak na miłośnika wszelkich mitów i legend o samych historiach ze starożytynych Chin wiem niewiele. Mnie ten wątek istnienia Wielkiego Muru przekonał. Historia z mitologii chińskiej czy nie, to pomysłem reżyser na pewno chwycił mnie mocno za rękę, bym obejrzał film z zainteresowaniem.
Stąd skupiając się na tym fikcyjnym wymiarze muszę stwierdzić, iż Wielki Mur to produkcja przyprawiająca mnie o recenzencki ból głowy. Tak wielu czynników składających się na miano dobrego kina, mi w niej zabrakło. Zaczynając od animacji Tao Tei, która przypominała kiepskie gry komputerowe z początków lat 90tych, poprzez ujęcia biegających Chińczyków – wte i wewte, na oderwaniu od realizmu – przyjeżdża dwóch obcych na koniach, a Zakon Bezimiennych przyjmuje ich z otwartymi ramionami, powierza sekrety, daje broń, pozwala walczyć... kończąc, ten film nie wbił w fotel. Podejrzewam, że nakład finansowy był ogromny, scenariusz dopracowany fabularnie, a na realizację i tempo akcji zabrakło szczęścia przy wyborze osób odpowiedzialnych i trochę obsady. Kilka ciekawych ujęć, mniej efektów specjalnych i zupełny brak możliwości wychwycenia kierujących bohaterami pobudek, a właściwie pobudek kierujących do zmiany zachowań, które zostały jasno nakreślone. Dialogi nie powalały, a pokazywanie idealnej synchronizacji i perfekcjonizmu chińskiej części ekipy – bicie w bębny, walka, marsz itp.itd, to nie to, na co chcemy patrzeć przez cały film.
ON: Niestety wypunktowałaś wszystkie słabe punkty tego filmu. Aż biło po oczach jak tej legendarnej chińskiej precyzji zabrakło przy szczegółach fabuły lub dopracowaniu efektów specjalnych. Sądzę, że naprawdę niewielkim nakładem pracy można było zrobić z „Wielkiego Muru” film solidny, który wszedłby do kanonu podobnych sobie.
Pozytywem, którego szukałam od początku była i pozostała samakoncepcja. Wielki Mur to film w głównej mierze skierowany do widza nie wymagającego od tego, co ogląda niczego prócz … No właśnie czego? Ciężko zmuszać kogokolwiek do oglądania produkcji dla samej jej koncepcji, marnie zrealizowanej.
ON: Na pewno jednak nie przykleiłbym łatki „Nie oglądać! Nie warto!” Film miał swoje plusy. Wątek mitologiczny, ciekawe ujęcia podczas walk, sama akcja, która nie zwalniała. Ponadto przepiękne krajobrazy! Było na czym zawiesić oczy. Niedociągnięć było sporo, ale w gruncie rzeczy rozrywki równie dużo. To nie był ambitny film, co do tego nie ma wątpliwości. Lecz dla osób po ciężkim
dniu/tygodniu jest jak znalazł. Dużo, ładnie, szybko. Nie trzeba myśleć albo skupiać się nad fabułą. Takie filmy też są potrzebne. Skończę swoje dygresje zdaniem, które wpadło mi do głowy po seansie: twórcy starali się zrobić film z ogromnym rozmachem, lecz zderzył się on z wielkim murem rzeczywistości. Zdarza się każdemu.

Inaczej – jeżeli jeszcze nie widziałeś, a lubisz kino chińskie, osadzone w historii lub oparte na hipotezie mogącej mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, spróbuj i daj znać czy oślepłam oglądając czy miałam rację mówiąc o zmarnowanym potencjale.


średnia ocen 4,8
czyli... można obejrzeć!

film obejrzany dzięki Chili.Tv


piątek, 26 maja 2017

Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara [recenzja]

By On 19:38




Po dwóch tygodniach pięknej, morskiej przygody naszym oczom wyłonił się ląd na horyzoncie. Nie oznacza to ni mniej, ni więcej jak to, że dotarliśmy do celu. Właśnie rozpoczynam pisać recenzję filmu "Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara" ( ang. Pirates of the Caribbean: Dead Man Tell No Tales / 2017 r / reż. Joachim Ronning, Espen Sandberg). Jestem świeżo po seansie, a oto krótki zarys fabuły i kilka moich spostrzeżeń na temat tej części jak i naszego małego maratonu przez wszystkie historie z Jackiem Sparrowem w roli głównej.
Ona: Uwaga, uwaga! Dobiliśmy do celu. W końcu. Nareszcie. Amen.
Kapitan Sparrow (niezmiennie Johnny Depp) jak zwykle wpada w tarapaty.
Ona: Tarapaty kiepskiej gry aktorskiej. Ekhem.
Tym razem spotykamy go na malowniczej wysepce na Karaibach, gdzie były Kapitan Czarnej Perły topi swe smutki w litrach rumu. Po próbie kradzieży największego skarbca jaki posiadała brytyjska korona zostaje (po raz kolejny!) skazany na śmierć. Kim byłby jednak Jack gdyby z pozoru beznadziejnej sytuacji nie przekuł w same pozytywy. Przez mnóstwo zbiegów okoliczności poznaje młodego chłopaka imieniem Henry, a nazwiskiem... Turner (Brenton Thwaites), oraz piekielnie inteligentną Carinę Smyth (Kaya Scodelario).

Ona: W końcu jakiś Turner-Swan musi być na ekranie, skoro Orlando i Keira pożegnali się z ekranem w serii już jakiś czas temu.
Wszystkim przyświeca jeden cel - odnaleźć legendarny Trójząb Posejdona, który może dać władzę na wszystkich morzach i oceanach. Ach nie wspomniałem o najważniejszym! Tytułowy Salazar (Javier Barden), przechytrzony przed lata przez młodego Sparrowa poprzysiągł mu (także tytułową) zemstę. Tak więc Sparrow musi radzić sobie po pierwsze z morderczym Salazarem, po drugie znaleźć mistycznym artefakt samego Boga mórz, a po trzecie opanować swoje niepohamowanie w piciu. Gdzieś w tle oczywiście na swoich okrętach czyha i Barbossa (Ian Rush) i brytyjska marynarka...
Ona: Znane twarze skutecznie wbijają widza w historię z poprzednich części. Jest to o tyle istotne, aby znać poprzednie, bo ta część nie nawołuję jedynie do tych nieznanych faktów z młodości Sparrowa, ale również tych już znanych. Stąd zachęcamy w tym miejscu do zapoznania się z recenzjami poprzednich części (klik!) oraz do obejrzenia ich na Chili.tv
Idąc do kina miałem nadal przed oczami bardzo średnią część czwartą sagi.

Ona: Kiepską.
Jeśli dodam tego niezbyt pochlebne recenzje osób, które przedpremierowo widziały pokaz "Zemsty Salazara" to z tyłu głowy zapaliła mi się może nie czerwona, ale przynajmniej pomarańczowa lampka.
Ona: Za to ja osobiście niechętnie poszłam. Roiło mi się w głowie od myśli o odgrzewanym kotlecie. Wizja kolejnej mało udanej części wisiała nade mną niczym gilotyna nad Sparrowem... Wolałam zostać pod kołderką.
Na prawdę nie byłbym rozczarowany gdybym obejrzał choć przyzwoitą produkcję. Duet norweskich reżyserów na szczęście zatopił moje troski gdzieś w morskiej otchłani. Panowie Ronning i Sndberg tchnęli w najnowszą odsłonę cyklu starego, dobrego ducha "Piratów z Karaibów"! Znowu było mnóstwo świetnej akcji. Zawiła fabuła wciągała swoimi kolejnymi wątkami. Znowu czułem, że płynę w podróż z Kapitanem Jackiem Sparrowem i resztą załogi na niezapomnianą przygodę. Z czystym sumieniem mogę napisać, że dostałem to czym urzekły mnie pierwsze trzy części. Wiele wątków, morskie legendy,
klątwy, intrygi! Ach czego chcieć więcej?
Ona: Przydałoby się odrobinę więcej umiejętności aktorskich głównego bohatera – Sparrowa. Nie wiem co się dzieje z Deppem, ale ostatnio grać nie potrafi.
Do tego wiele humorystycznych elementów, oraz to co najważniejsze – w odróżnieniu od "czwórki" - znowu mieliśmy historię o Piratach, a nie popierdółkach! Wszystko zgrało się w idealną niczym Czarna Perła całość. Nie wiem nawet kiedy minęły te dwie godziny na sali kinowej, ponieważ dostałem mnóstwo świetnej rozrywki i przygody takiej jaką lubię.
Fani serii na pewno nie będą rozczarowani. Świetne efekty specjalne dopełniały pirackiego klimatu. Teraz jedynie zostaje mi odliczać do kolejnej odsłony, która mam nadzieje zostanie szybko ogłoszona!

Ona: Jestem niestety mniej przychylna tej części. Nie wniosła nic odkrywczego, a przypływ piątej części nie przyniósł żadnego
najmniejszego zaskoczenia! Kolejna zmiana reżysera – wyszła na + w porównaniu do części czwartej, natomiast ich świeże spojrzenie było niczym woń śniętej ryby. Mówię jak jest... Można obejrzeć. Wybrać się do kina i przesiedzieć, ale nie spodziewać się niczego wow. Efekty na wysokim poziomie. Kilka ciekawostek z przeszłości Jacka. Zakończenie kilku wątków, które pozostawały od 2011 roku w zawieszeniu. Byłoby to idealne zakończenie całości – po co dalej brnąć w historię, która umiera przez powieszenie, ale nie... Scena po napisach zapowiada kolejne części. Szczerze? Ludzi na seansie było wielu. Nikt nie wyszedł przed czasem, ale jakoś nikt też nie śmiał się w głos i podejrzewam, że gdzieś to się wszystko minęło z oczekiwaniami. Średniak. Obejrzeć z ciekawości i zapomnieć aż do części szóstej. Ahoj! (oby to było ostatnie moje ahoj na dłuuuższy czas...)
średnia ocen 6,8
czyli... dobre kino! 

Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach [recenzja]

By On 19:04
Gore Verbinski stworzył kapitalną trylogię o przygodach nieustraszonych piratów. Historia w jego filmach była coraz lepsza z każdą kolejną częścią. Reżyser Rob Marshall postanowił po kilka latach od premiery trzeciej części "Piratów z Karaibów" wskrzesić Jacka Sparrowa i jego ferajnę. W filmie "Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach" (ang. Pirates of the Caribbean: On Strange Tides / 2011 r / reż. Rob Marshall) zapewne chciał dorównać Verbinskiemu, a to oznacza, że zadanie postawił sobie bardzo ambitne.
Ona: I zdecydowanie nie podołał.
Tym razem Kapitan Jack Sparrow znajduje się w Londynie, gdzie chce pomóc
ujść z życiem jednemu ze swoich pobratymców - Gibbsowi. Jack nie byłby sobą, gdyby z pobytu w stolicy Anglii chciał wycisnąć jedynie bezinteresowną pomoc dla swojego kompana. Wierzy, że właśnie tam zdobędzie nowy statek po utracie Czarnej Perły, zwerbuje sprytną załogę, oraz uzyska informacje na temat tajemniczego źródła wiecznej młodości. Plany udaje się wcielić w życie jedynie połowicznie. A wszystko dlatego, że owszem o źródle czegoś się dowiedział, jednak ceną tej wiadomości było trafienie na okręt legendarnego Pirata Czarnobrodego (Ian McShane), bynajmniej nie w roli kapitana jego statku. Po drodze napotyka swoich starych kompanów, tych których znamy (np. Barbossa), lub tych których zna jedynie Sparrow (Angelica – Penelope Cruz).
Nie będę owijał w bawełnę i napiszę wprost: do diaska, ależ mnie ta część rozczarowała! Film całkowicie oderwany od klimatu starych dobrych "Piratów". Za grosz nie czerpałem radości z oglądania. Nie było ani momentów klasycznych dla piratów z poprzednich części, ani nowe postaci nie były interesujące.
Ona: Do tego stopnia, że odechciewa się dygresować w jakikolwiek sposób, bo nie ma czego opisywać. Zupełnie inna koncepcja – ogólny chaos. Byłam rozczarowana. Mój miłośnik kina pirackiego – On – zażenowany przez połowę seansu. Ja – cóż, zawiedziona. Historia nie była zła, naprawdę. W moim guście! Syreny. Mity. Itp. Itd. Ale wszystko nie tak...
Reżyser postawił na bieganie i machanie szablami bez opamiętania. Jako widz czułem się oszukany i potraktowany jak idiota. Mam wrażenie, że Rob Marshall stwierdził, że wystarczy dać Johnnego Deppa, przebrać aktorów, wręczyć szable i puścić dźwięczną muzykę z pierwowzorów, a głupi widz to kupi. Otóż nie tym razem! Jakby tego było mało to seria zawsze charakteryzowała się świetnym poczuciem humory i zabawnymi motywami. Przez dwie godziny seansu uśmiechnąłem się jeden, jedyny raz. I to na samym końcu!
Ona: Mocne, ale zasadne słowa.
Jest to produkcja, na której recenzje nawet szkoda mi czasu. Co gorsza piszę to w dniu premiery najnowszej części "Zemsty Salazara", na którą wyczekują niecierpliwie od wielu tygodni. Jedynym plusem był oczywiście główny pomysł na motyw, czyli źródło wiecznej młodości. Jednak jego realizacja oraz dobór (nowych) aktorów okazał się całkowitą klapą. Po seansie aż chciałoby się zapytać reżysera "Przepraszam, czy płynie z nami pirat?".
Ona: O, właśnie uśmiechnęłam się po raz pierwszy podczas Piraci z Karaibów na nieznanych wodach.

Warto obejrzeć jedynie z powodu kilku ciekawie nakręconych kadrów, oraz samego Jacka Sparrowa, by nie umknęło nam nic z jego prze ciekawej historii! Do zobaczenia na premierze najnowszej części – oby nie rozczarowała! Ahoj!

Pozostałe części:
4. ...

średnia ocen 3,9
czyli... na siłę
film obejrzeliśmy dzięki

wtorek, 23 maja 2017

Agentka [recenzja]

By On 17:28






Przy tej recenzji nie mogę jakoś skupić myśli. Przed oczami mam wyjątkowy obrazek zachodzącego słońca, co tylko rozprasza mnie jeszcze bardziej. Nie mniej jednak realizuję jedno z moich marzeń, a jest nim pisanie na kocu pośrodku głuchej ciszy.
ON: Tę ciszę od czasu do czasu umilał nam szelest drzew i śpiew ptaków. Iście sielankowo…
Robię to po raz pierwszy i zdecydowanie i like that! Dostaniecie więc eksperymentalną recenzję stworzoną na łonie natury, zainteresowani? Oczywiście towarzyszy mi On i wspomnienia filmu „Agentka” (ang. Spy / 2015/ reż. Paul Feig). Od czego by tu zacząć… 


Susan Cooper (Melisa McCarthy) jest agentką siedzącą całymi dniami za biurkiem w obskurnej piwnicy CIA. Ze słuchawką w uchu i umiejętnościami godnymi najlepszych informatyków kieruje zdalnie poczynaniami agenta terenowego Bradleya Fine (Jude Law). Susan – z typu tych raczej pulchniejszych kobiet jest po uszy w Finie zakochana. Flirtuje więc z nim na potęgę, a on udaję że tego nie widzi.
ON: A mnie się wydaje, że Bradley to dostrzega, odwzajemniając flirt na swój własny, dziwny sposób.
Platoniczną miłością trzyma jednak Susan za biurkiem, choć nie najgorsza z niej agentka… Podczas jednej z misji szpiegowskich Bradley zostaje zastrzelony – na oczach Susan, przez Rayne Boyanow – podejrzaną o handel głowicami nuklearnymi. Okazuje się przy tym, że tajni agenci CIA są terrorystce znani z imienia i nazwiska, a morderstwa na Finie się nie zakończą. Co robi zrozpaczona Cooper? Jako agentka zabiurkowa nikomu nieznana i uważana za ślamazarną, wyrusza w swoją pierwszą misję terenową. W imię utraconej miłości i jakby nie patrzeć w odwecie.
ON: Macie szansę dowiedzieć się do czego jest zdolna zakochana kobieta 😏
Wszyscy, którzy widzieli chociaż jeden film z Melissą McCarthy doskonale wiedzą, że jakkolwiek poważnie starałabym się opisać ten, to i tak z jej udziałem nie będzie to nigdy dramat. Choć z zarysu fabuły za taki może spokojnie uchodzić. W rzeczywistości jest to niewątpliwie komedia i to jak na McCarthy wyjątkowo udana. Do tego wszystkiego z udziałem innych znanych twarzy takich jak Jude Law i Jason Statham (znany chociażby z opisywanych już przez nas Szybkich i Wściekłych 8)
ON: Statham zagrał po prostu genialną pod kątem komedii rolę – agenta Ricka Forda. Zapłaciłbym duże pieniądze, żeby zobaczyć film, w którym właśnie Ford jest głównym bohaterem! Bezsprzecznie najlepsza postać całej produkcji!
Historia nie powala na kolana, ale jest na co popatrzeć. Efekty specjalne, sceny walki, a także sprytne zwroty akcji – szczególnie ten jeden dość istotny dla samej Cooper. Trochę w tym wszystkim patosu – skromna, dojrzała kobieta wyrywa się z okowów i wkracza z pełnym impetem w męski świat, ratuję przy tym kolegów, a nawet wrogów. No wiecie – amerykańskie kino akcji.
ON: Czyli coś, co w gruncie rzeczy lubi prawie każdy.
Warto zwrócić uwagę, że jak na komedię gdzieś to się wszystko trzyma w całości i choć niektóre sceny są przesadzone i mało zabawne (nie mogło zabraknąć wymiotów…) to jednak postaci są fajne nakreślone i człowiek zwyczajnie BAWI się tym, co ogląda. Żeby nie było, że to film idealny wart samych ochów i achów – jest przewidywalny. Wiadomo od samego początku i niczego tu nikomu nie zaspoileruję, że Susan jest skazana na zwycięstwo. Co by to była za komedia gdyby na końcu się okazało, że jednak z kretesem swą walkę przegrywa? Zarykuję, że to już nie ten gatunek. Film na zakończenie ciężkiego tygodnia, do pośmiania, odreagowania i resetu myśli.
ON: Do pośmiania się momentów było mnóstwo! Wybawiłem się przednio.

Akcja goni akcję, pościgi, strzelania i intrygi. Czego oczekiwać więcej od średniaka? Polecam, ale jedynie z dystansem bo wielkim kinem nigdy ten film nie będzie. Dla miłośników gatunku, na Chili.tv w wersji rozszerzonej. Enjoy!

średnia ocen 7,1
czyli... dobre kino!

obejrzeliśmy dzięki Chili.tv

poniedziałek, 22 maja 2017

Vaiana: Skarb oceanu [recenzja]

By On 21:02
Pamiętam dobrze, jak pod koniec 2016 roku do kin wchodziła animacja Disneya „Vaiana: Skarb oceanu” (ang. Moana / 2016 / reż. Ron Clements, John Musker) i równie dobrze pamiętam jaką niechęcią ją wtedy darzyłam. Znikąd szczerze mówiąc, gdyż ani zwiastuny ani sama grafika nie była przecież odpychająca. Ot standardowa bajka Disneya, a jednak w mojej głowie zrodził się dystans, z którego powodu ostatecznie nie wybraliśmy się na seans.
ON: Taki twój kaprysik :)
Stąd, gdy tylko na Chili.tv pojawiła się szansa obejrzenia tej pozycji w opcji wypożyczenia (klik!) od razu odrzuciłam w ogóle taką możliwość, a po chwili przyszła refleksja ale właściwie dlaczego, nie? Nie umiałam sobie odpowiedzieć na to pytanie. Film wypożyczyłam i postawiłam siebie przed faktem dokonanym. Wystarczyło już tylko obejrzeć i wiecie co? Cytując podejrzanie wpadającą nutę z tejże bajki Jest ok, jest ok, drobnostka!. Głupia byłam, bo animacja Disneya okazała się miłym towarzyszem sobotniego pikniku. Nawet dla takiej staruchy jak ja :)
ON: Nie wprowadzaj proszę naszych czytelników w błąd!! Żadna z niej starucha moi drodzy ;)
Vaiana jest nastolatką żyjącą wśród swojego plemienia na niewielkiej wysepce. Ponieważ wyspa dostarcza im wszystkim wszelkich niezbędnych do życia surowców, dawne plemię odkrywców zapuściło na niej korzenie odrzucając tradycję żeglarską przodków.
ON: Stawiając tym samym pierwszy krok do upadku cywilizacji!
Wydaje się, że jedynie Vaiana czuje ducha przeszłości i ciągnie myślami za rafę koralową. Ku uciesze swej babci- uznanej wszem i wobec za wariatkę, a utrapieniu ojca- wodza plemienia. Nie do końca początkowo są jasne zakazy stawiane przed dziewczyną, a dotyczące wyruszania poza horyzont. Jak się jednak okazuje to nie zwykłe widzimisie nadopiekuńczego ojca.
ON: E tam, całkowite widzimisie! Strachliwy był i nie wierzył w swoją córkę.
Vaiana odkrywa z czasem wraz z wysysanym z wyspy życiem, że osławiony półbóg Maui decydując się na kradzież serca bogini Te Fiti sprowadził na wszystkie wyspy po kolei śmierć i popioły. Tym samym plemię staje u progu kataklizmu – braku ryb, drzew owocowych, plonów... Łamiąc zakazy ojca, wybrana przez ocean oraz kierowana sercem i odwagą Vaiana wyrusza na poszukiwanie Mauiego. Przeznaczeniem jej wyprawy jest zmuszenie półboga do oddania Te Fiti jej serca, a co za tym idzie uratowania przed śmiercią swoich pobratymców. Nie będzie to jednak takie łatwe, gdyż Maui to narcystyczny głupek zawistnie broniący jedynie swoich interesów.
ON: A przy okazji chyba jedyna postać w całej bajce, która irytowała swoim zachowaniem.
Teraz, gdy już widziałam Vaiana: Skarb oceanu mogę sobie odpowiedzieć na pytanie ale właściwie dlaczego, nie? Odpowiedź nasuwa się niemal sama – otóż, właśnie tak! Jednocześnie widzę wiele zmarnowanego potencjału, gdyż całokształt pomysłu był na tyle oryginalny i wciągający, a został niejako spłaszczony.
ON: Otóż to! Starodawne legendy i mity były świetne, aż żal, że nie było ich więcej.
Wynikać to może z ograniczających ram czasowych… Zacznijmy od animacji, która jest zdecydowanie miła dla oka. Postaci są wyraziste – przynajmniej te główne czyli Vaiana i Maui. Historia zadziwiająco dobrze opowiedziana, ze szczegółami dawkowanymi z rozsądkiem i pewną dozą humoru. Całość oparta na już może lekko oklepanej, ale dalej aktualnej koncepcji podróży i jak to w disneyowskich produkcjach bywa na uczynieniu z najsłabszych i najmniej odpowiednich osób tych najważniejszych dla powodzenia misji. Animacja jak najbardziej skierowana do różnych grup wiekowych – od brzdąców po dziadków, każdy powinien odnaleźć w niej coś dla siebie.


ON: Ja osobiście uważam, że najmłodsi nie wyniosą z niej nic więcej niż kolorowe obrazki. Przekaz wcale nie był prosty, a całą historię zrozumieć mogą jedynie dojrzalsze dzieci.

Czego mi brakowało? Chyba rozwinięcia kilku wątków, głównie tych mitologicznych i mniejszej ilości śpiewania. Teraz we wszystkich bajkach musi być choć odrobina musicalu.
ON: A jak już śpiewali to mogli śpiewać więcej o legendach…

Śpiewanie dodaje odwagi, wyciąga z depresji… Ale co tam przecież to Drobnostka!!



średnia ocen 7,5
czyli... Dobre kino!

film obejrzany dzięki Chili.tv


Ukryte Piękno

Ukryte Piękno
recenzja